To film obezwładniająco powolny, ascetyczny, a nade wszystko enigmatyczny. Widać, że to historia o końcu pewnego świata, ale dlaczego właśnie ten świat się kończy, dlaczego nie ma z niego
Gdzieś, prawdopodobnie na Węgrzech, jest prawdziwy koniec świata. Zwykła chata zbudowana z kamienia, która za chwilę się rozsypie, obok niej rozpadająca się stajnia, w której urzęduje stary koń. W chacie – brodaty starzec i jego niemłoda córka. Siedzą przy drewnianej ławie, siedzą pod kocami, siedzą przed oknem; gapią się w pustkę, śpią w ubraniach i w butach, dokładają do pieca, jedzą rękami gotowane ziemniaki. Z zewnątrz próbuje wedrzeć się natura – wiatr wściekle wieje, wali w okna, kurz przysłania krajobraz, na horyzoncie czasem zamajaczą jacyś ludzie, ale po chwili giną w zawiei. I to by było na tyle.
Wiadomo – Tarr jest maksymalistą, w swojej twórczości zawsze liczy się tylko ze sobą, nie pozwala sobie na ustępstwa wobec widza. Nie inaczej jest w "Koniu turyńskim" – filmie obezwładniająco powolnym, ascetycznym, a nade wszystko enigmatycznym. Wyraźnie widać, że to historia o końcu pewnego świata, ale dlaczego właśnie ten świat się kończy, dlaczego nie ma z niego ucieczki, to pozostaje zagadką. Tak samo zresztą jak dwoje bohaterów, którzy zawzięcie milczą. Jeśli cokolwiek można z nich wyczytać, to chyba tylko z ich ciał – znękanych, wychudzonych, choć ciągle silnych, zahartowanych przez niesprzyjające zewnętrzne warunki. Podobnie tajemniczo ma się sprawa z narratorem opowieści – trudno powiedzieć skąd nadaje. Niełatwo zrozumieć też, na jakiej zasadzie ma łączyć się przywoływana przez niego na początku słynna anegdota o Nietzschem, który, jak wiadomo, zwariował po tym, jak objął ramionami katowanego przez woźnicę konia, z koniem filmowego starca, który nie wiedzieć czemu pewnego dnia odmawia dalszej pracy i tym samym daje sygnał do ostatecznego demontażu świata. Czy chodzi tu o podkreślenie, że wiedza nigdy nie może być radosna, bo to, co determinuje i określa człowieka – śmierć, koniec, apokalipsa – zawsze wymyka się z ludzkiej racjonalizacji?
Tarr podkreśla w wywiadach (tych samych, w których zarzeka się, że "Koń turyński" to jego ostatni film), że wreszcie odnalazł swój styl, który tworzy się na styku czystości i konkretu. Coś w tym jest. Z przestrzeni zostało wymiecione wszystko, co zbędne, każdy śmieć, pozostało tylko kilka przedmiotów. Gdyby ustawić je wśród innych rzeczy, które są zwyczajowym wyposażeniem normalnego domu, pewnie wtopiłyby się w tło. Tu każdy z nich odzyskuje znaczenie. Piec, lampa, koc – obserwowane uważnie, z fenomenologiczną otwartością. Wszystkie znajdują swoje miejsce w domu ojca i córki. I to właśnie ten dom, wydaje mi się, jest głównym bohaterem filmu Tarra. Węgier odziera rzeczone słowo ze wszystkich narosłych na nim warstw, pokazuje w innym – właśnie czystym – świetle. Zawsze gdy bohaterowie wychodzą za próg i dostają się we władanie wrednej natury, gdy prą przez wiatr, osłaniając twarze przed wszechobecnym pyłem, rudera, w której wegetują, jaśnieje dziwnym blaskiem. Jaśnieje, bo jest miejscem, do którego zawsze można wrócić – prawdziwym schronieniem przed końcem świata, jakże innym od tego tandetnego, symbolicznego szałasu, który budują bohaterki "Melancholii"von Triera.
1106
Rocznik '83. Absolwent filmoznawstwa UAM. Krytyk filmowy. Prowadzi dział filmowy w Dwutygodnik.com. Zwycięzca konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2007). Współzałożyciel nieistniejącej już "Gazety... przejdź do profilu